SANSARA

korzenie

Hotel Parkland w Chitwan przeniósł mnie na dwa dni w czasy kolonii brytyjskiej. Hamaki, kawka, uprzejmi ciemnoskórzy kelnerzy. Wokół dżungla, a w niej tygrysy, nosorożce, słonie, krokodyle. Raj dla bogatych myśliwych. Wyszukane jedzenie, bujna roślinność, magnolie, świątynie dumania. Jakby czas się zatrzymał. Do tego olbrzymie kępy marihuany przy drodze we wsi…

Pamiętam, jak chodząc po hodowli słoni zrobiłem przerwę. Od turystów, zapachu wnerwionych słoni przywiązanych do drewnianych kolumn. Skryłem się w zaciszne zakamarki, zaplecze, tam, gdzie obsługa paliła i oglądała telewizję. Moją uwagę zwróciły niesamowicie pozaplatane warkocze zatapiające się w ziemi. Zamiast pnia, w kadrze umieściłem glebę z rysami po dopiero co zagrabionych liściach. I jednym, który pozostał martwy.

Teraz, gdy patrzę na tę fotografię, myślę o sansarze. Przenikaniu, przeplataniu, ciągłym przeistaczaniu istnień. O nieubłaganym upływie czasu. Cyklu życia i śmierci… W Chitwan w "sercu dżungli”.

 

STOPA
WIĘZI